Pierwsza wizyta na OITN.

Jestem na świecie od kilku godzin. Mam w buzi rurkę, ponieważ nie potrafię sam oddychać. Mam wkłucie centralne, kilka innych nakłuć. Nie potrafię jeszcze zobaczyć gdzie jestem. Moje powieki są sklejone. Wkoło mnie i we mnie jest ogrom kabli, słyszę pikanie alarmów. Włożyli mnie do pudełka gdzie jest prawie tak samo ciepło i mokro jak było u mamy. Sam jeszcze nie potrafię utrzymać temperatury. W sumie to nic nie potrafię. Ale się nauczę. Za to moje serce bije mocno i wyraźnie. Bo ja CHCĘ ŻYĆ.


Pierwszy raz na neonatologie miałam iść z Nim. On już go widział w dniu, kiedy się urodzil. Był zamieść siarę, bo pędzlują mu nią buźkę. Miałam poczekać. Jednak gdy kochana laktacyjna znów ściągała mi kilka kropel (całe 2ml!) pokarmu i zaproponowała, że razem zaniesiemy do syna jedzonko, nie byłam w stanie się powstrzymać. Wtedy poczułam, że MUSZĘ go zobaczyć. 

Wjechałyśmy więc windą na B3. Tam zostałam nauczona procedury wchodzenia na oddział, którą do tej pory jestem w stanie odtworzyć nawet w nocy. 

Zadzwonić dzwonkiem. Jedna z kochanych Pań otworzy mi drzwi. Podwinąć rękawy do łokcia, zdjąć wszelkie ozdoby. Umyć ręce, wytrzeć, zdezynfekować. Jeśli są jakieś torby itp., pobrać kluczyk i zostawić w szafce. Zakaz używania telefonów komórkowych na całej neonatologii. Tam jest najwięcej bakterii. Przejść korytarzem i wejść do śluzy prowadzącej na OITN. Ponowna dezynfekcja rąk. Ze śluzy skręcam w lewo. Na sektor D.

"Mama przyniosła mleczko dla Stasia." Zakomunikowała położymy laktacyjna, która ze mną przyszła. Stałam pośrodku sektora. Ubrana w szpitalną koszulę, z jeszcze mokrymi włosami po pierwszej kąpieli i w dłoni ściskam różową strzykawkę z kilkoma kroplami siary. Dookoła mnie stało 6 inkubatorów przykrytych czymś w stylu kocyka lub prześcieradła. Przy każdym inkubatorze było pełno sprzętu, który co chwilę migał i pikał. Jedna z położnych podeszła do nas, odebrała ode mnie strzykawkę i poprowadziła nas do inkubatora stojącego na wprost ich biurka, można powiedzieć, że w centrum. Stałam tam z walącym sercem. Jednocześnie byłam podekscytowana, bo pierwszy raz spojrzę na swoje dziecko i przerażona, bo nie wiem, co tam zastanę.

Położna odsłoniła kotarkę, ze słowami "Stasiu mama przyszła". Zobaczyłam go. I w tym samym momencie, gdyby nie położne, wylądowałabym na kolanach pod inkubatorem. Nogi mi się ugięły i złapały mnie pod pachy. Zaczęłam płakać. Nie... To nie może być prawda. On nie wyglądał jak noworodki, które widuje się w filmach. Czy nawet na fotografiach od rodziny czy znajomych. To nie był pulchny, różowy bobas. To nie był bobas. Stworzenie wielkości może ciut większej jak dłoń. Otoczony kablami, rurkami, pikającym sprzętem. Cały sinoczerwony, skórka tak cieniutka, że widać wszystkie naczynia krwionośne. Chudziutki, wystające żebra. Głowy i twarzy nie widać, bo jest zasłonięty specjalnym opatrunkiem, który chroni jego oczy przed lampami UV, pod którymi leży. Z malutkich ust wystaje rurka intubacyjna. Widać jak powietrze równomiernie rozpręża płuca. 

Nie, zdecydowanie nie wyglądał wtedy jak słodki noworodek. Ale to mój SYN.

Komentarze

Najchętniej czytane

Wrzesień miesiącem świadomości o OION.

Dwa kroki w tył.

Nadchodzi Dzień Wcześniaka.